W POSZUKIWANIU GRIOTA albo ZAGADKA PRAPRADZIADKA

Refleksje po Brave Festival GRIOT we Wrocławiu, 10-17 lipca 2015.

BF2015-BANNER-str-glowna

Przywołując pamięć swoich przodków mogę sięgnąć najdalej w przeszłość do postaci mojego prapradziadka. Jak opowiadała mi mama, mój prapradziadek żył 105 lat, był zawsze wesoły i pełen wigoru, wyplatał słomiane koszyki i kapelusze, a wieczorami siadywał na ławeczce przed swoją chatą ze słomianym dachem i grał na skrzypkach. Mimo podeszłego wieku wciąż miał własne zęby, co okazało się jego zgubą, gdyż pewnego dnia zaczął sobie w nich dłubać, dostał zakażenia, od którego umarł. Ot i cała historia…

W „Opowieściach bluesowych”, które wraz z Gwidonem Cybulskim mieliśmy okazję zaprezentować na tegorocznym Brave Festival we Wrocławiu jest taka sekwencja: Bolo Adamczyk – bohater opowieści, poszukujący swojej ścieżki bluesowego wtajemniczenia, oddala się od afrykańskiego kręgu muzyków i tancerzy, uświadamiając sobie, że „to nie są moje korzenie, ja nie jestem stąd”. W pewnej chwili zaczyna się majaczyć przed nim obraz wiejskiej chatki, przed która gra na skrzypkach dziadek w słomianym kapeluszu. Bolo zaczyna biec w tamtą stronę, chce za wszelką cenę usłyszeć muzykę, ale im szybciej biegnie, tym obraz oddala się coraz bardziej, by wreszcie zniknąć…(dotąd tylko ja wiedziałem, że w tej scenie przywołuję swojego prapradziadka).

lekkie blog blues1

Chyba każdy, kto zajmuje się sztuką opowiadania, stawia sobie w pewnej chwili pytanie: co zrobić z własnymi historiami rodzinnymi, z opowieściami o swoich przodkach? Z jednej strony pytanie to dotyczy sposobu ich ewentualnego wykorzystania w opowieściach (historia osobista może być, na przykład, sposobem nawiązywania do wątków poruszanych w baśniach czy historiach lokalnych), z drugiej dotyka problemu tworzenia zwartych narracji ze strzępków obrazów, anegdot i okruchów wspomnień, jakie dziedziczymy w kuferkach pamięci rodzinnych historii. Czy może warto wstąpić na ścieżkę badacza/detektywa i tropić nieznane ślady naszych dziadków i pradziadków, studiując stare dokumenty, pamiętniki, robiąc wywiady z tymi, którzy mogą jeszcze pamiętać? Ale co zrobić z historiami, które nie mają raczej szans na dopowiedzenie i rozwinięcie, jak historia mojego prapradziadka?

Wybierając się wraz z innymi opowiadaczami i muzykami do Wrocławia na lipcowy Brave Festival, towarzyszyła mi ukryta intencja: a może to afrykańscy grioci pokażą mi sposób, w jaki będę mógł „odnaleźć” opowieść o moim prapradziadku?
Program festiwalu zapowiadał się fascynująco. Intrygującym pomysłem organizatorów było powierzenie funkcji kuratora festiwalu Soni Jobarteh – pochodzącej z zachodnioafrykańskiej rodziny griotów wirtuozce gry na korze i wspaniałej śpiewaczce. Jest ona pierwszą kobietą, która zyskała status kontynuatorki tej tradycji (jej częścią był, zastrzeżony dotąd wyłącznie dla mężczyzn, przywilej gry na korze).

Sona_Jobarteh_2_fot__Mateusz_Bral

Uczestnicy spotkań z Soną mogli poznać zarys historii griotów, którzy wywodzą się z pięciu głównych rodów z krajów Afryki Zachodniej, takich jak Mali, Gambia, Senegal, Gwinea i Gwinea-Bissau. Ich dzieje sięgają XII wieku, okresu świetności imperium Mali i czasów jego pierwszego historycznego władcy: Sundjaty/Sundżaty (Keita) , którego zmitologizowane dzieje stały się tematem najpopularniejszego eposu opowiadanego przez griotów i przekazywanego z pokolenia na pokolenie aż do naszych czasów. Epos ten spełniał rolę zarówno założycielskiego mitu królewskiego rodu, jak i konstytuował kulturową rolę i społeczną tożsamość griotów wśród ludu Mande.

Pierwszy griot – Bala Faseke był sługą i doradcą Sundjaty, spełniając także rolę nadwornego poety-śpiewaka, uwieczniającego w pieśniach czyny swego patrona. W uznaniu jego zasług król nadał mu przydomek „Kouyaté”, który oznacza wtajemniczonego – „tego, z którym dzielimy sekret”. Bala był także strażnikiem świętego instrumentu balafonu (od którego nazwy pochodzi jego imię). Ten mityczny instrument znajduję się ponoć do dziś pod opieką rodziny Kouyaté. Jednym z gości Brave Festival był Bala Kouyaté, który odziedziczył imię po swoim przodku sprzed 700 lat, a jego ojciec jest właśnie strażnikiem świętego balafonu.

Balla_Kouyate_2_fot._M.Bral

Sona Jobarteh powiedziała w tracie jednego ze spotkań znaczące zdanie: dla griotów najważniejsza była opowieść, muzyka stanowiła dodatek, była przyjemnością…Grioci byli przede wszystkim strażnikami pamięci – dziejów królewskiego rodu, własnej rodziny, narracji opiewających dzieje historyczne, jak i ważne wydarzenia i bohaterów sobie współczesnych. Organizatorzy Brave Festival postawili przed sobą zadanie odpowiedzi na pytanie: kim są dzisiejsi spadkobiercy tradycji griotów, która podobnie jak wiele innych form tradycyjnych kultur jest coraz bardziej spychana na margines przez współczesne pokolenia, starające się nadążać i dostosować do globalnych trendów i mód kultury masowej?

Sporo do myślenia dały mi występy Abou Diarry i Vieux Farki Touré. Oba koncerty były pokazem instrumentalnej wirtuozerii i rockowej energii, porywającej publiczność do tańca. Abou Diarra świadomie nawiązuje do stylu gry i scenicznej obecności Jimiego Hendrixa, wydobywając ze swojego małego ngoni myśliwych riffy godne największych mistrzów rockowych gitar. Także w stronę zdecydowanie rockowej ekspresji, opartej na dynamicznej grze sekcji rytmicznej (perkusja i gitara basowa) poszedł Vieux Farka Touré, wirtuoz gitary, syn legendarnego Ali Farki Touré, którego repertuar obejmuje szeroki krąg inspiracji – od afrykańskiego stylu gry ojca po wpływy rocka i amerykańskiego bluesa.

pras vieuxKoncerty były znakomite, ale…było to profesjonalne, mistrzowskie, muzyczne występy sceniczne, w których trudno mi było doszukać się elementów poetyki griotów-opowiadaczy. Czy to oznacza, że dzisiejsi potomkowie griotów, żeby funkcjonować w ramach współczesnej kultury, musieli przyjąć jej reguły gry? Najważniejszą przemianą byłoby więc skupienie się na materii muzycznej (wbrew zasadzie, że dla griota najważniejsza jest opowieść, a muzyka stanowi dodatek…), dążenie do wirtuozerii i efektownej scenicznej prezentacji. Taki obraz potwierdził koncert Bala Kouyaté, znów porywający, ale będący przede wszystkim popisem mistrzostwa w grze na balafonie. A co stało się z opowieściami?

Odpowiedzi na to pytanie udzielił mi festiwalowy film z Burkina Faso Keita! Dziedzictwo griota, który wyreżyserował Dani Kouyaté. Opowiada on historię trzynastoletniego chłopca, Mabo Keity, do którego domu przybywa stary griot, Djeliba Kouyaté. Misją griota jest wyjawienie chłopcu tajemnicy pochodzenia jego królewskiego nazwiska. Djeliba zaczyna, gdy tylko chłopiec wraca ze szkoły, snuć opowieść o królu Sundżacie i jego walce o królewską władzę, w której pomagają mu grioci. Od tego momentu mityczna historia zaczyna splatać się z codziennym życiem chłopca. Szybko dochodzi do konfliktu mitu z rzeczywistością. Coraz bardziej pochłonięty słuchaniem historii Mabo przestaje uważać na lekcjach, a co gorsza sam zaczyna ją opowiadać kolegom, odciągając ich od nauki. Zauważa to nauczyciel, który przychodzi do domu Mabo, by udzielić przestrogi jego rodzicom i pouczyć griota. Znamienny był przebieg rozmowy nauczyciela z Djelibą:
– Kim jesteś? Jakie jest twoje imie? – zapytał griot, gdy nauczyciel, nie przedstawiając się zaczął go nakłaniać do przerwania opowieści.
– A znasz historię swojego nazwiska? – pytał dalej Djeliba. – Nie znasz? To siadaj, zaraz ci opowiem!
Coraz bardziej rozeźlony nauczyciel apelował:
– Nie możesz opowiadać tych swoich historyjek w czasie wakacji? Przeszkadzasz chłopcu w nauce!
– A kto ustalił, kiedy są wakacje? Ty? Nie ty? Rząd? Jeśli tak, to nich rząd tu przyjdzie do mnie! Pogadamy!

Keita_photo_1

Film w piękny, malowniczy, ale i zarazem dramatyczny sposób, pokazuje pęknięcie, jakie nastąpiło – pomiędzy światem mitycznych opowieści – wyznaczników tradycyjnej i historycznej tożsamości ludów Afryki Zachodniej a współczesną rzeczywistością, w której nie ma już miejsca (?) na historie griotów. Czy ich żywym dziedzictwem pozostała już tylko muzyka a formą przekazywania opowieści o przodkach staną się tylko słowa piosenek odtwarzanych na koncertach i z nagrań płytowych (na swojej płycie Sona Jobarteh wyśpiewuje piękną piosenkę o swojej babci)?

Niespodziewanie, opowieść – mit objawiła się, poza programem głównych koncertów, na spotkaniu z Abou Diarrą w festiwalowym klubie Mleczarnia, w którym późnymi wieczorami opowiadali swoje historie polscy opowiadacze. Po odpowiedzi na standardowe pytania dotyczące źródeł tradycji jego muzyki i instrumentu (ngoni – tradycyjny „święty” instrument myśliwych), Abou zaczął opowiadać swoją osobistą historię, która wywoływała okrzyki zdumienia a nawet przerażenia tłumaczki i słuchaczy.

Jako mały chłopiec, po śmierci ojca, Abou musiał opuścić dom, zagrożony widmem głodu. Wyruszył w samotną wędrówkę przez świat, w poszukiwaniu jakiejkolwiek pracy, która zapewniłaby mu przeżycie. Wkrótce staje się ofiarą lokalnego kacyka, który pod pretekstem zatrudnienia, zwabił grupę chłopców, by dokonać na nich rytualnego mordu (chłopcy mieli zostać złożeni do grobu „królowej”, by stać się jej służbą na tamtym świecie). Abou z grupką kolegów zdołał sprytnie wydostać się z pułapki, wykorzystując czas wielkiego deszczu. Potem następuje dramatyczna sekwencja ucieczki i pogoni. Abou wydostaje się z potrzasku. Trafia do miasta, gdzie przez dwa lata pracuje w kawiarni, by ją porzucić, zniechęcony nieuczciwością właściciela, który odmawia mu wypłacania należnych pieniędzy. W trakcie drogi spotyka wędrowca grającego na ngoni, zostaje jego uczniem, potem trafia na swojego mistrza. W trakcie żmudnej nauki mistrz puszcza Abou nagranie Jimiego Hendrixa. – Masz to zagrać! – rozkazuje. Mimo wielu tygodni prób okazuje się to niemożliwe. – Ngoni ma za mało strun, nie da się na nim zagrać Hendrixa – pomyślał Abou, dodał do instrumentu dodatkowe struny i wtedy wykonał zadanie…

 pras 22

Nikt nie odważył się przerwać opowieści Abou Diarry, która trwała grubo ponad godzinę, przekraczając znacznie granicę wyznaczonego czasu spotkania. Opowieść Abou była dla mnie olśnieniem. Zrozumiałem, gdzie mogły się „ukryć” opowieści współczesnych griotów! Pointą historii Abou Diarry było zawołanie: Ja jestem Abou – to znaczy ten, który mówi zawsze prawdę! Ja jestem Diarra, znaczy lew!
Przez chwilę zastanawiałem się, czy jego historia była rzeczywiście prawdziwa? W jej przebiegu można było wytropić brak logiki, na przykład uciekający chłopcy zwracają się do napotkanej kobiety z prośbą o pieniądze na bilet autobusowy, a jakiś czas potem Abou trzyma w ręku banknot, uświadamiając sobie, pierwszy raz w życiu, czym są pieniądze.
Stwierdziłem jednak, że to nieważne! Abou opowiedział/stworzył swój osobisty mit założycielski, swoją prywatną genezę muzyka/artysty. A istotą mitu nie jest przecież naukowa wierność rzeczywistym faktom, ale realna siła, moc jaką daje tym, którzy się z nim utożsamiają. Kiedy Abou wołał: Ja jestem Diarra! Ja jestem lwem! – nie było nikogo na sali, kto by mu nie uwierzył.

Zadałem sobie pytanie: czy można uznać, że Abou Diarra jest przykładem szerszego procesu, jaki przeszła współcześnie opowieść griota, która opuszczając kontekst dawnej feudalnej wspólnoty, opartej kultywowaniu tradycji królewskiego rodu, przeniosła się i zamieszkała w przestrzeni indywidualnej wyobraźni współczesnego artysty?

Historia Soni Jobarteh, chociaż nie opowiedziana w takiej formie jaką to zrobił Abou Diarra, a którą można odtworzyć z jej licznych wypowiedzi i wystąpień na festiwalu, także układa się w zwartą osobistą narrację, opisującą proces jej emancypacji jako pierwszej kobiety grającej na korze i strażniczki tradycji, zarówno pamięci własnego rodu, jak i dorobku muzycznego griotów (Sonia jest założycielką szkoły w Gambii, w której dzieci poznają tajniki tradycyjnej muzyki afrykańskiej). Opowieść Soni jest także gotowym scenariuszem filmu o drodze do sukcesu we współczesnym świecie, przy pozostawaniu wiernym swoim korzeniom – czego symbolicznym wyrazem jest fakt, że jej śpiew znalazł się na ścieżce dźwiękowej hollywoodzkiego przeboju „Mandela: droga do wolności”.

Sona_Sanjally_Jobarteh_1_fot.M._Bral

 W trakcie finałowego koncertu Soni, w którym po raz pierwszy wystąpiła publicznie w duecie ze swoim ojcem Sanjally’m, miało miejsce znaczące wydarzenie, które pozwolę sobie zinterpretować w poetyce mitu. Otóż w trakcie tego wspaniałego koncertu, w pewnej chwili pękła struna w korze. Jej wymiana jest dość czasochłonna, koncert został więc przerwany a wtedy otworzyła się w nim niespodziewana przestrzeń na… opowiadanie historii. Tak jakby instrument chciał dać znać, że czegoś mu jednak brakuje w przyjętej konwencji występu na wielkiej scenie…
Także w trakcie występu grupy Pigmejow z Kongo – Ndima w pewnej chwili na plenerowej scenie wysiadło nagłośnienie. Publiczność poczuła wtedy, że wykonawcy poczuli się swobodnej i ich działania nabrały nowej energii i życia.

Jedna z refleksji, którą przywiozłem z Brave Festival jest zarazem postulatem poszukiwania innej, być może nowatorskiej formy, prezentacji dorobku griotów, w której otwierałaby się przestrzeń zarówno na muzykę, jak i opowieści. A może mogłaby ona przyjąć formę afrykańskiego sympozjonu, w trakcie którego popisy muzyczne wchodziłyby w dialog z opowieściami z życia, baśniami, mitami i naukowymi refleksjami?

Skoro opowieści griotów zamieszkały w przestrzeni osobistej, można posunąć się do stwierdzenia, że KAŻDY Z NAS NOSI W SOBIE GRIOTA, albo tak jak brzmiał tytuł towarzyszących festiwalowi warsztatów opowiadania dla seniorów: TWÓJ DZIADEK TEŻ JEST GRIOTEM! (jednym z prowadzących był Jacek Hałas, przywołujący tradycję wędrownych pieśniarzy-lirników, którzy byli w naszej kulturze chyba najbliżsi postaci griota).
U podstawy takiego uniwersalnego rozumienia tradycji griotów leży przekonanie, że ludzie, niezależnie od kręgu kultury, w którym żyją, potrzebują własnej tożsamościowej opowieści, swojego mitu, na który składają się i osobiste historie, uzasadniające wybory naszych życiowych ścieżek; i historie naszych przodków, otwierające nas na czerpanie i konfrontowanie się z doświadczeniami innych pokoleń; czy wreszcie nasze poglądy religijne, egzystencjalne czy filozoficzne, które stanowią zwykle najbardziej intymny, ukryty poziom osobistej narracji. Poza czym grioci pokazują, że opowieści warto nie tylko opowiadać, ale i można je wyśpiewywać a nawet wytańczyć!
Ich zdaniem, nie można być pełnowartościowym, „silnymi” człowiekiem, jeśli się nie zna sensu swojego prawdziwego imienia, rozumianego właśnie jako osobista, tożsamościowa historia. W czasach zerwania nitki opowieści pomiędzy pokoleniami, gdy negowane jest znaczenie historii a sens rzeczywistości rozpływa się w wiecznym, pozbawionym pamięci „teraz” (syndrom wyspy Lotofagów z wędrówki Odyseusza), jesteśmy często skazani na indywidualne, samotne poszukiwania własnej opowieści. Czy aby na pewno jest nam ona potrzebna do szczęścia? Nie przekonamy się, jeśli jej nie znajdziemy i nie opowiemy…

W trakcie Festiwalu poprowadziliśmy z Gwidonem Cybulskim warsztaty, który były poszukiwaniem współczesnej formy opowiadania o sobie, swojej rodzinie i przodkach przy wykorzystaniu brzmień afrykańskich instrumentów griotów: balafonu i ngoni. Opowiadając dla dzieci i dorosłych doświadczamy, od wielu już lat, niezwykłej mocy ich brzmienia. Nawet najmłodsze dzieci są wstanie zaskakująco długo słuchać opowieści, zahipnotyzowane dźwiękami balafonu i ngoni, które są wyjątkowo zaprzyjaźnione ze słowami (nastrojone w pentaktonice balfon i ngoni nigdy nie fałszują). Wydaje się, że rytm i brzmienie afrykańskiej muzyki przenoszą jakąś szczególną energię, wyzwalającą i harmonizującą opowieści (którą tracą jednak, w jakimś wymiarze, w trakcie nagłośnionych koncertów na dużych scenach). Siła oddziaływania afrykańskich rytmów i muzyki to temat do wnikliwych badań, w każdym razie uczestnicy warsztatów niemal od razu zaczęli, przy dźwiękach ngoni, wyśpiewywać swoje imiona i odnajdywać powiązane z nimi opowieści z życia wzięte i skojarzone z nimi baśnie i inne opowieści. Słuchając rodzących się historii innych, czułem jak gdzieś w oddali uśmiecha się do mnie mój prapradziadek…

Niemal prosto z festiwalu we Wrocławiu pojechaliśmy z Gwidonem do Kazimierza nad Wisłą na wesele Beaty Frankowskiej i Marka Patrzykonta. Beata – opowiadaczka z Grupy Studnia O.(też opowiadała na Brave Festival) – poprosiła swoich gości, których dużą część stanowili zaprzyjaźnieni opowiadacze i muzycy o przyniesienie na wesele prezentów-opowieści. Zainspirowani spotkaniem z griotami postanowiliśmy wyśpiewać i wyskandować opowieści o rodzinach i przodkach młodej pary. Gwidon przy dźwiękach ngoni wyśpiewał, pięknie spisane przez Beatę opowieści o jej legendarnym przodku/przodkini o nazwisku Ziętek (od wzięty w jasyr), o praprababci Anieli, o ukochanej babci Mili i wakacyjnych przedstawieniach rodzinnego teatru na drzewie, którego Beata była reżyserką… Ja wyskandowałem opowieść o wujku Marka, który był znakomitym koszykarzem, uczestnikiem Igrzysk Olimpijskich w Berlinie, przeprowadziłem wyobrażoną transmisję z przegranego meczu o medal w półfinale, zainicjowałem „koszykarski taniec” w rytmie muzyki Gwidona na balafonie.

-Wasze opowieści mnie uszczęśliwiły! – powiedziała później Beata. My też z Gwidonem czuliśmy się szczęśliwi i czujemy teraz, że zdarzyło się coś pięknego i ważnego. Weszliśmy na ścieżkę poszukiwania naszych griotów. I niekoniecznie musi ona prowadzić wprost do Afryki. Ciąg dalszy nastąpi…

IMG_1210

Autorzy zdjęć: Mateusz Bral & materiały prasowe organizatora, Jana Karpienko,

 

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Wydarzenia. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.